Długo zastanawiałem się nad formą przywitania z Państwem. Nie chciałem, aby pierwszy tekst, który się tu pojawi był tekstem li tylko prawniczym, pisanym przez prawnika dla prawników. Uznałem, że to dobry moment, by rozpocząć cykl felietonów mojego autorstwa. Będzie osobiście, będzie lekko i luźno (ale nie luzacko!), będzie różnorodnie. Zapewne zdarzy się, że będzie kontrowersyjnie (ale nie obrazoburczo!), prowokacyjnie, być może nawet pospieramy się i wymienimy argumenty.
No i właśnie. Trudno o lepsze pole do wywołania dyskusji niż krajobraz po bit… po wyborach, a w zasadzie pierwsze pagórki tego krajobrazu, bo mgła jeszcze nie opadła. Wciąż przecież nie wiemy ostatecznie kto i kiedy przychyli nieba Polakom.
Pewnym jest natomiast, że zgodnie z kampanijnymi obiecankami liderzy Koalicji Obywatelskiej, Trzeciej Drogi oraz Nowej Lewicy zawarli umowę koalicyjną, zatwierdzaną kolejno przez rady krajowe koalicjantów. Chociaż trudno oprzeć się wrażeniu, że słowo umowa jest tu trochę na wyrost, to oddać trzeba, że umowa koalicyjna zawarta została – wbrew przewidywaniom przeciwników politycznych – wręcz błyskawicznie. To dobrze. Wierzę, że oznacza to, iż jej kształt jest wynikiem długich i owocnych pertraktacji, nie zaś dziełem przypadku. Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było.
Spośród całego pakietu deklaracji i zobowiązań moją szczególną uwagę przykuły punkty odnoszące się do pomysłu Koalicji na polską edukację. Nie tylko dlatego, że pochodzę z rodziny nauczycielskiej i żywo mnie ten temat interesuje, ale przede wszystkim dlatego, że po szumnych zapowiedziach z Paktu dla edukacji spodziewałem się, że od nadmiaru konkretów rozboli mnie głowa.
No i jestem rozczarowany. Nie tyle brakiem bólu głowy, bo to akurat okoliczność miła. Konkretów jest po prostu jak na lekarstwo. Koalicja wprawdzie dostrzega, że polska edukacja wymaga pilnego i odczuwalnego, ale przede wszystkim efektywnego zwiększenia wydatków budżetowych, niemniej co to właściwie miałoby oznaczać? Domyślam się, że niewiele. Pojawiająca się w wielu miejscach umowy koalicyjnej deklaracja podwyżek dla nauczycieli (i sfery budżetowej w ogóle), to dziś raczej ciekawostka, aniżeli realny postulat. Realny w tym sensie, że mogący poprawić sytuację polskich nauczycieli. W ramach wyborczych licytacji padło przecież hasło, że ów podwyżka wynieść ma nawet 30%, nie mniej jednak, niż 1.500 zł brutto. Czy to dużo? Trudno powiedzieć, choć na waciki z pewnością wystarczy. Jednak dziesięcioleci zaniedbań tej sprawy przez wszystkie opcje rządzące po kolei, skutkujące odpływem zdolnych i chętnych do pracy nauczycieli i zniechęceniem tych, którzy w zawodzie zostali, raczej to nie odwróci. Prawdę mówiąc mam wątpliwości, by dziś chodziło już tylko o wynagrodzenia. Polska szkoła nie jest atrakcyjnym miejscem pracy, nie przyciąga ludzi zdolnych, ambitnych i wysoko wykwalifikowanych (ci, którzy się ostali to gatunek na wymarciu) i tego stanu rzeczy nie zmieni dziś ani kwota 1.500 zł brutto – o ile w ogóle taka podwyżka jest realna – ani indywidualne szafki, nowe rzutniki, czy cyfrowe podręczniki. Polska edukacja to problem tak głęboki i tak poważny, że jego istoty nie dostrzegają politycy z obu opcji. Problem, który bez twardego resetu systemu oświaty trawił będzie polską szkołę przez kolejne pokolenia.
Zmiana podstawy programowej? Banał. Posprzątanie bałaganu po odchodzącym ministrze i jego tworach to jedno, ale deklaracje o potrzebie rozwijania kompetencji przyszłości związanych z rozwojem nowych technologii (z całą pewnością dzieciaki będą mogły liczyć na samych wybitnych i sowicie opłacanych fachowców), syntetycznego myślenia, pracy w grupie czy też płynnego posługiwania się językiem angielskim to pomysły z gatunku otwarcia parasola, gdy pada deszcz. Dość powiedzieć, że z mieszania w kotle zwanym podstawą programową nie wyniknęło dotychczas nic dobrego.
Uprzedzając ewentualny zarzut – zdaję sobie sprawę z ogólnikowego, czy wręcz symbolicznego charakteru umowy koalicyjnej. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w porównaniu choćby z postanowieniami dotyczącymi systemu ochrony zdrowia, czy programem transformacji energetycznej, gdzie padają zadziwiająco konkretne deklaracje, gdzie widać pomysł (mniejsza o to czy dobry) o sprawie edukacji przypomniano sobie w ostatniej chwili. Szkoda, że nie przypomniano sobie wówczas o Pakcie dla edukacji.
Szkoda też, że nie zdecydowano się posłuchać co do powiedzenia mają sami nauczyciele. Może wtedy nie byłoby niespełnionych nadziei, ale szansa na – nomen omen – dobrą zmianę, bo jak powszechnie wiadomo, ryba psuje się od głowy.
Szczęśliwie jednak dla Koalicji i chyba nas wszystkich, plan partii rządzącej wypada katastrofalnie i nikogo raczej nie przekonały Wycieczki+…